Oskar Miller

2

Wiatr zmagał się z kamiennym brzegiem. Wyrąbana w skale plaża, przytuliła na skrawkach piaszczystego lądu, grupki opalających się wczasowiczów.



Słońce dzięki podmuchom zefirka nie dawało odczuć, że może mocno spalić ciało.



Ludzie zażywali kąpieli słonecznych nago.



W okolicach Saint Tropez wiele jest takich miejsc, które starą miłością nadal przyciągają grupy podstarzałych „dzieci kwiatów”.



Anglia. Szkocja. Zjednoczone Prowincje Niderlandów. USA. Krainy rocka.



Jednak najwięcej Il-de-France. Ona posiada jeszcze wielu w swej populacji, dziarskich siedemdziesięciolatków z siwą teatralną plerezą. Przypiętą, jakby krzywo przyklejoną do jajowatej łysiny. Brakowało tylko Johnny Hallyday’a. Tej żywej ikony botoksu i brazylijskiego skalpela. Jednak on ostatnio gustuje w podgrzewanej wodzie basenu swej rezydencji w Gstaad. Jako honorowy członek ATP Suisse Open Gstaad we Francji zarabia wciąż  tylko pieniądze, aby podatkować je u Helwetów. Kosmopolitycznie przyjaźni się z właścicielem domu Milky Way. I podobnie jak Roman Polański, tak i Johnny starzeje się u boku francuskiej żony. Żony te mało zarabiają, dlatego opodatkowały się u Marianny.



Za te myśli, każdy rodowity Francuz z chęcią wybudowałby nowy stos na Ile de la Cite i umieścił nań, ich właściciela. Vox in exscelso.



 



Nie miał racji mówiąc, że mężczyźni starzeją się ładniej i wolniej niż kobiety.



Ciekawe kto to wymyślił?



Jakoś szowinistyczna kreatura. Mizogin, czy co?



A może jakiś, taki modny dziś gej - stylista, lub może jest to zwykła medialna plotka? Legenda miejska…



 



Nie ma prawdy w tym, że mężczyźni starzeją się łaniej i wolniej niż kobiety.



Patrząc na kompletną niemożliwość zrzucenia brzucha o facetów po pięćdziesiątce, już tylko tym samym, można zadać kłam tej teorii.



Nie ma i nikt nie wymyślił takiej diety, ni leku, ni kuracji odchudzającej.



Tylko radykalne odsysanie tłuszczu i mordęga ćwiczeń na siłowni, mogą po dwudziestu czterech miesiącach dać efekt zbliżony do kaloryfera. Jednak trzeba ćwiczyć codziennie i to po kilka godzin. Jak może to uzyskać przeciętny reprezentant męskiej populacji Zachodu? Taki facet ciągle musi zarabiać pieniądze. Ciągle musi utrzymywać Rodzinę. Znosić sadyzm przygłupiego, młodszego szefa. Drżeć o posadę, bo jeszcze nie obejmuje go ochronny okres przedemerytalny.



Na kaloryfer brzucha, może sobie pozwolić znany aktor w przerwach między jednym planem filmowym, a drugim. Celowo myślę, o znanym aktorze, gdyż tylko tacy mogą wybierać role. Brać duże gaże i spokojnie kilka lat czekać na nowy, ważny angaż.



Jeszcze chyba znanych polityków stać na czas i pieniądze codziennych ćwiczeń?



Znany polityk nie musi nic robić. Wystarczy, że jest. Że ładnie wygląda. I że jest znany.



Ma wtedy czas na dbanie o siebie, a ni o politykę.



Wyborcy to docenią i zagłosują zgodnie na ładnie i żurnalowo wyglądającego „męża stanu”. Reszta męskiej populacji Zachodu, jest skazana na stupor pogodzenia się ze swoim wyglądem zewnętrznym. Dzięki temu nie popadają w psychozę, bo piją co tydzień we własnych grupach i wspominają prawdziwe lub urojone podboje seksualne. Zwykle takie nasiadówy piątkowe zaczynają się przedłużonym lunchem po wyjściu z miejsca pracy. Następnie dzwoni się po kolegów ze studiów lub ze szkoły średniej i kontynuuje balangę jedząc w między czasie kolację, którą zakończy się w burdelu. W poniedziałek opowiada się o „boskim” rozpoczęciu i zakończeniu weekendu! Dyskretnie przemilczając niedogodności kaca. Braku wzwodu po wysączonej butelce whisky. Wielości zer na rachunku z burdelu.



Bo co może zdziałać seksualnie w burdelu pięćdziesięciokilkulatek po wypitej pół litrze gorzałki wysokoprocentowej?



Tylko przeciągnąć kartą kredytową przez maszynkę i dopić się szampanem. Ale kto idzie pić alkohol do burdelu? Chyba tylko jakiś desperat, albo milioner?



Taka nienaturalna rewia mija się z celem…



Zamtuzy stworzono jako przybytki płatnej miłości i rozpusty.



Knajpy zaś uczyniono dla miłośników trunków.



Niestety nasza cywilizacja, rozdzieliła starożytną, spójną i świętą istotę bachanaliów.



 



Nie ma nic pięknego w „pięknie starzejącym się” ciele mężczyzny.



Widzę pomarszczone wiązania mięśni klatki piersiowej.



Widzę sflaczałe bicepsy. Jedynie nogi są jeszcze silne, ale i one stają się zasuszone i pałąkowate. Do tego tłuszcz głównie uwalnia się na brzuchu. A on bezceremonialnie wystaje na zewnątrz i zakłóca bezczelnie harmonię niegdyś wyprostowanej sylwetki.



Taki wizerunek daje widok na anturaż plażowy.



…ale później z wiekiem nie będzie lepiej. Szyja się wydłuży, ale kark zgarbi. Pomarszczona jak wyschła oliwka twarz będzie doczepiona do całości jak u stracha na wróble. I już nie ważne czy siwizna, czy łysina?



Woskowate mięśnie doczepią się na stałe do kości nóg i rąk, jednak nie będą spełniały swej funkcji biologicznej. Najwyżej jako przedłużone łączenia stawów, do KOŃCA trochę ułatwią poruszanie się. I tak już utrudnione i niezdarne.



 



Co tu jest pięknego w starości mężczyzny?



 



Czasami, jak to wszystko zmaganie chorobami, patologią zwyrodnień lub dolegliwościami swojego wieku, upakuje się w zgrabne i dobrze skrojone ubrania, może choć na chwilę stanowić interesującą CAŁOŚĆ. Pod warunkiem, że twarz i oczy CAŁOŚCI ukazują kod genetyczny właściciela naznaczony pokoleniowo ilością przeczytanych książek. W tym wypadku nienaganny ubiór i prezentacja mogą być podniecające dla płci przeciwnej. Jednak pokój w lupanarze i tak bezceremonialnie odsłoni obwisłe pośladki i przerost  worka mosznowego nad prąciem.



 



Gwiazdom filmu, estrady i całemu haremowi szoł biznesu, pozostawiam implanty silikonowe i brazylijski skalpel. Uciekam w retrospekcję pamięci.



Trzydzieści lat wstecz.



Jezioro Białe, gdzieś na kresach Europy. Ciepła noc. Duszno po gorącym dniu. Gleba paruje wilgocią. Gwiaździsta noc. Resztki pamięci zatarte, zamglone na starym dagerotypie. Poszczególne kadry zaklęte w warstwie jodku na srebrzonej płytce miedzianej. Camera obscura myśli zarejestrowała dość tęgą blondynkę, która zdjąwszy odzienie położyła się na świeżo zebranym ze zboża polu.



Do dziś nie wiem, jak można się położyć nagim ciałem na ściernisku?



Trudno przejść gołą stopą po czymś takim, nie raniąc skóry. A co dopiero ułożyć się nago na takim madejowym łożu?



Z tego wszystkiego utkwił mi w pamięci jej oddech ciepły. Duże sterczące piersi i zapach potu uwalniający się z owłosionej pachy. Młodzieńcza glandulae cutis.



Jakieś szybkie ruchy. Niezdarne pieszczoty. Z obu stron zawstydzenie i zakłopotanie.



Dalej już nic nie pamiętam.



 



Czy wtedy stałem się mężczyzną?



 



Obraz jest jednak zatarty. Nic nie może go na nowo wyświetlić. Wszak „przemysł fotograficzny dał schronienie niespełnionym malarzom o zbyt małym talencie”.[1] Stara diorama w oparach rtęci.



Raz wykonana i bez możliwości kopiowania.



Raz traci się dziewictwo.



 



Może jeszcze tego samego lata nad innym Jeziorem lub w następnym roku.



To jest obraz wyraźny. Technika poszła do przodu. Ten obraz jest jak mokra płyta kolodionowa. Bardzo zauważalny. Uchwytny. Dotykalny. Namacalny.



Dwie rodzone siostry.



Młodsza lat około szesnaście. Blondynka o pełnych kształtach. Długie kręcone włosy. Ciało pachnące mlekiem.



Starsza lat około osiemnaście. Kruczoczarna brunetka. Długie proste włosy. Szczupłe, wysportowane ciało.



 



Spaceruję wokół kortu tenisowego. Jest ciepłe, letnie popołudnie. Jestem bardzo dumny z mojej rakiety duraluminiowej. Niedawno zacząłem się golić. Raczej skrobię się codziennie maszynką na żyletkę w okolicach nosa i po wystających częściach brody. Też namydlam pędzlem policzki, oraz tors. Tors szczególnie, bo mi nie chcą rosnąć włosy na klatce piersiowej. Dziś przeklinam codzienny rytuał golenia, ale wtedy…



Wtedy chciałem przyspieszyć proces starzenia się. Dobrze, że od kilku miesięcy zaczęły mi się zakręcać w loki włosy łonowe. Są już czarne i sztywne. Chłopięcy meszek gdzieś się już ulotnił w zapomnienie. Ale czy jestem już mężczyzną?



 



Dorze gram w tenisa. Jestem najwyższy w klasie. Dokładnie myję się codziennie rano w wannie. Nie lubię prysznicy. Musze zanurzyć się po czubek głowy. Wtedy wiem, że mam włosy dokładnie umyte i zmyty z pozostałości szamponu.



Jestem dobrym tenisistą. Często gram bardzo widowiskowo i agresywnie atakuję przy siatce. Brak mi jeszcze rutyny i dlatego rzadko rozgrywam z głębi kortu. Po krosie.



Ojciec mój przy dużej nadwadze gra zza linii boiska. Wypuszcza mocne piłki. Bardzo celne. Świetnie serwuje i bardzo mocno. Tylko dzięki młodzieńczej zwinności nie daję mu się pokonać na korcie.



Ojciec jest ze mną tylko kilka dni. Kilka nocy, ale nawet przez ten krótki czas, ma obwite seksualne żniwo. Jest mistrzem w tym fachu. Nie dopuścił pani z recepcji i już od pierwszych chwil w hotelu (przyjechaliśmy popołudniu), umilił jej nocną zmianę.



Wrócił prosto na śniadanie.



Kieliszek szampana i młoda mężatka z małym dzieckiem była jego kolejnym trofeum.



Mąż uroczej blondynki akurat na kilka dni wyjechał w interesach. Ona z córką w becie została w uzdrowisku. Bona zajmowała się szkrabem. Ja grą w tenisa. A tatuś młodą mężatką w naszym apartamencie.



Kolejny dzień upłynął nam dość spokojnie. Ja grałem w tenisa i korzystałem w wody w jeziorze. Tatuś spał do południa. Wieczorem ze mną rozegrał kila setów. Wypił później butelkę szampana, bo jak mówił: „Dał mi wygrać. I trzeba uczcić porażkę lub zalać alkoholem jej gorycz”. Po kolacji mieliśmy się udać na zasłużony odpoczynek, ale traf chciał, że jakaś samotna trójka szukała czwartego do brydża. Los ułożył tak karty, że rudowłosa studentka czwartego roku medycyny znalazła się w parze z moim ojcem.



Grali grubo i skończyli grubo po północy.



Studentka medycyny zrelacjonowała swoim ciociom, że uda się jeszcze na tańce z uroczym, młodym mężczyzną. Mówiąc to, podobno mówiła o mnie?



Dwie panie w wieku balzakowskim poszły do swoich pokoi i powędrowały w objęcia Morfeusza. Studentka medycyny odwiedziła nasz apartament. Ja zaś wyekwipowany w pieniądze tatusia pomaszerowałem na tańce do klubu z naprzeciwka.



Wróciłem ze świtaniem. Przemknąłem się do swojego pokoju. Studentka medycyny i mój tatuś, tak byli zajęci sobą, że pewnie tego nie zauważyli. Próbowałem zasnąć, ale kobieta w pokoju obok bardzo głośno przeżywała erotyczność.



Przy obiedzie ojciec ze śmiechem opowiadał mi, jak to próbował zatykać usta studentce medycyny, bo za głośno się zachowywała. Racząc się eliksirem z szampanki mówił w eter, że rzadko która nawet młoda dama, jest powściągliwa w łóżku. „One po prostu nie potrafią utrzymywać pełnej etykiety”.



Dobrze, że ojca wezwały sprawy państwowe, bo bym chyba nie zdążył się już wyspać żadnej nocy na tych naszych wspólnych i kolejnych od wielu, wielu lat wakacjach.



Stuletni dziadzio mój do końca osiemdziesiątki utrzymywał sprawność seksualną. I osiem lat po śmierci babci, ciągle miał jakąś panią po pięćdziesiątce obok siebie.



Pradziadek był bigamistą. To takie rodzinny stygmat – doskonała, prosta i prędka umiejętność pozyskiwania względów płci pięknej.



 



Ja rozbudziłem libido, dosłownie kilka miesięcy temu. I prawie co wieczór onanizowałem się na potęgę w mojej sypialni. Kilka szybkich ruchów ręką i JUŻ! Nawet nie zdążyłem sobie dokładnie wyobrazić oblubienicy. JUŻ! Koniec.



Spocony wycieram w prześcieradło resztki nasienia. Od tego sztywnieje materiał. Plamy są śliskie. Jakby krochmalone. Dobrze, że ojciec nie ogląda mojej pościeli. Miałby pożywkę do naśmiewania się ze mnie. Choć, raczej, jak go znam, to zaprowadziłby mnie do burdelu. Następnie postawiłby butelkę szampana i tak powitał mnie w Klubie Mężczyzn.



 



Miałem odrazę do takich myśli. Miałe też odrazę do mojego ojca. Zachowywał się jak stary knur. Wieczny priapizm. Obleśny był w tym swoim wciąganiu brzucha. Prężeniu muskułów na basenie. Ot, prawda! Pływał wspaniale. To kolejny atut, który wykorzystywał w manewrach miłosnych.



Ten stary wyjadacz salonowy, znał doskonale swoje atuty.



Palił angielski tytoń w angielskich fajkach. Rozsiewał wszem i wobec woń tegoż przemieszaną z lawendową wodą kolońską.



Na co dzień nosił się po brytyjsku. W bawełnie, w tweedach i w sztruksach. Czasami „na sportowo” do marynarki jachtowej zakładał obcisłe dżinsy, które zwał farmerkami. Nie lubił kapeluszy, choć czasami zadawał w nich szyku.



No! …może letnia panama lub popołudniowy eden? Raczej sportowa cyklistówka, czy czapka od krykieta. Marynarskie i jachtowe nakrycia głowy uważał za nieodłączny atrybut tłuszczy lub wręcz oznakę nuworysza. Marynarki klubowe nosił tylko z insygniami klubów do których należał. Wielokrotnie powtarzał, że gentleman musi być zawsze uśmiechnięty, dobrze wychowany i dumny z tego, że jest gentlemanem.



Nigdy nie chwalił się swoimi podbojami sercowymi. Wyznawał zasadę, że jest to jego osobista sztuka dla sztuki. Wpoił mi też, że w obecności swojej kobiety, nigdy nie masz prawa oglądać się za innymi kobietami! Ani nawet zerkać na nie…



Kochał dobre trunki. Dobre towarzystwo. Ładne i szybkie samochody. Konie. Spoty męskie. A nadto ZABAWĘ, której zawsze był duszą towarzystwa. Niestety jego hedonistyczne poczucie nieśmiertelności, przerwał los nagłym wypadkiem, który pozbawił go życia.



 



W trakcie tych wakacji, tatuś żył i miał się wcale dobrze. Gdy mnie odbierał z dworca po moim powrocie z „naszego urlopu”, zdążył jeszcze na peronie pomóc z bagażami jednej znanej aktorce. Strasznie głośno krzycząc na bagażowych odprowadził mnie do taksówki, a znaną aktorkę upakował na całe tylnie siedzenie swojej limuzyny. Usiadł obok szofera i tyle go widziałem, aż do zimowych ferii.



Dzwoniliśmy do siebie dość często.



On wieczorami, gdy nie miał się komu wyżalić przy butelce koniaku. Ja prawie co piątek rano, gdy potrzebowałem wsparcia finansowego na sobotę i niedzielę. Szofer tatusia miał wtedy pracowity początek weekendu dostarczając mi pieniądze na drugi koniec miasta.



 



Na pewno ojciec byłby szczęśliwy, by móc wprowadzać mnie w arkana erotyki. Uwielbiał stawiać się na pozycji mentora. Lecz zwykle robił to jako starszy kumpel, a nie jako rodzic. W tej roli pozostała mu literatura. Historia. Filozofia. Wyścigi samochodowe. Tenis.



O relacjach damsko męskich opowiadał jedynie ogólnie. Tylko opowiadał. Teoretyzował.



Uważał, że kobiety stworzone są do dawania przyjemności mężczyźnie.



Dawanie przyjemności. To dobre określenie.



Mężczyzna jest szarmancki. Uwodzicielski. Zniewalający.



Wręcz uprzedzająco grzeczny. Do czasu, gdy nie usidli swojej ofiary.



Wtedy staje się ją maksymalnie wykorzystać dla swojego zadowolenia lub widzimisię. Jak to osiągnie, to porzuca swą ofiarę. I wyrusza natychmiast na kolejne łowy.



Oto credo mojego ojca. Mniej poetycko, brzmi ono – pić, jebać i się nie bać…



Przyjaciele i znajomi, nazywali go Ostatnim Szwoleżerem. Bardzo schlebiało mu ten przydomek. Dlatego do znudzenia powtarzał kawaleryjską maksymę Trzech K.



Koń. Koniak. Kobiety.



 



…na koniu wierzchowym, chyba jednak jeździł dość słabo?



Powożenie koni mechanicznych, było jego flagowym atutem i dość wyeksponowanym na tle innych pawiach piór w jego ogonie. Jak każdy doświadczony podrywacz, doskonale dopasowywał odpowiednią kreację do odpowiedniej sytuacji i osoby.



Mężczyzna może być tylko poetą lub kawalerzystą. Mawiał.



W młodości pisał bardzo ładne wiersze. Poetą jednak nie został…



 



Obserwując ojca i ojca-ojca, miałem okazję przyglądać się kulisom i kunsztowi zacnych profesjonalistów. Ojciec i syn prześcigali się w formie i treści uwodzenia.



Dziadziowi imponowały coraz młodsze zdobycze. Studentki. Licealistki.



Ojciec mój preferował lubieżnie, rozpustne, wyuzdane, bezwstydne i niezaspokojone kochanki i sprośne wszetecznice.



Nad takimi roztaczał swój czar amanta w stary stylu. Zakochanego i romantycznego poety. Gentelmana o nienagannych manierach, który po przekroczeniu alkowy, stawał się nowożytnym wcieleniem Markiza de Sade.



 



I jak tu żyć z takim obciążeniem genetycznym, jakim jest pokoleniowe łajdactwo?



 



Wszystkich żyjących przebijały opowieści o pradziadku bigamiście. Nie sposób by konkurować z jego mitem, przekazywanym w opowieściach rodzinnych. Niczym irydowy wzorzec metra z Sevres, pradziadek stał się odzwierciedleniem i wcieleniem ideału Casanovy i Don Juana w jednym ciele.



 



Uwiodłem więc, dwie różniące się od siebie psychicznie i fizycznie siostrzyczki i tak inicjację seksualną przeżyłem w ramionach dwóch kobiet.



Młodsza dała mi się pieścić namiętnie, zaś starsza przystąpiła do konkretów. Szybko pokazując siostrze jak należy obchodzić się z mężczyzną.



Dosiadła mnie bardzo sprawnie. Jednak ja mężczyzną jeszcze wtedy nie byłem.



…wytrysk nastąpił zaraz po kilku ruchach frykcyjnych. Zawodowstwo czarnulki wykazało się w czujności i przewidywaniu wyczucia fizjologii męskiej populacji. Moje nasienie wylądowało na jej i na moim brzuchu. Ona zdążyła sprawnie zeskoczyć ze mnie.



Później wielokrotnie korzystałem z tego dość prymitywnego sposobu antykoncepcji.



Ciekawe czy ona była przekonana, że moje podniecenie osiągnęło fazę zenitu, czy po prostu wiedziała, że ma do czynienia z prawiczkiem?



Nie spytałem się jej.



Dobrze, że mój pobyt dobiegał końca. W dotychczasową symbiozę naszego trójkąta wkradł się „zielonooki potwór”[2]. Zazdrość zakwasiła nasz uroczy związek. Zaczęliśmy się spotykać oddzielnie. Raz z blondynka, to następnie z brunetką. Schadzki przebiegały, jakby w tajemnicy drugą połową rodzeństwa. Był to dość męczący epizod tego „dogasającego ognia namiętności”.  One pojechały w swoją stronę, ja w swoją. Brunetce zostawiłem adres mojego kolegi. On później dziwował się, gdy otrzymywał namiętne listy adresowane na moje nazwisko. Tak upiekłem kilka pieczeni na tym ogniu. Pozbyłem się męskiego dziewictwa. Pozbyłem się niezdarnego wstydu prawiczka. Pozbyłem się niewygodnego wspomnienia ekspresowej polucji. I do tego zaimponowałem kolegom.



 



Czasami tylko tęskniłem do pełni młodzieńczej kobiecości blondynki. W odróżnieniu od szczupłej i wysportowanej siostry, ona miała kształty do których uciekałem w marzeniach, w trakcie dość częstych i powtarzalnych aktów onanizmu.



Lato jeszcze nie minęło i wyjechałem na kilka dni ostępy leśne. Kuzynostwo miało ładną leśniczówkę w górach. Były to czasy, gdy za seksem nie ciągnął się wyrok śmierci w postaci AIDS. Wszystko co mogło dotknąć ludzi na skutek kopulacji, to oczywiście podstawowa zmora młodości, czyli niechciana ciążą. Inne niedogodności, skutecznie leczyła penicylina lub staranne wygolenie włosów łonowych. Ot, kosmetyczne zabiegi…



Era przed-internetowa syntetyzowała się w swobodnym parzeniu się osobników rodzaju ludzkiego. Należę do pokolenia, któremu młodość upłynęła dosłownie i w przenośni w alkoholu. Narkotyki były domeną Hippies.  Patrząc na podstarzałe Dzieci Kwiaty, czuliśmy odrazę. Lubiliśmy rock, a później wszystkie jego odmiany, ale wręcz alergicznie działała na nas ideologia braterstwa ludzkości poprzez wolną miłość i życie w komunach.



Później ten światopogląd ewoluował w kierunku ekologii, organiki, czy obrony zabijanych co roku fok lub delfinów. Oczywiście popieram przeciwstawianie się holokaustowi zwierząt, jak i ludzi. Jednak pusty śmiech mnie ogrania, gdy na targu ekologicznej żywności, wciskają mi w brudnej gazecie zwiędnięte, pokręcone i rachityczne marchewki. Czy sprzedawca ukazujący braki w uzębieniu, opleciony paciorkami z muszli i wisiorkami z kory, skrywający pod kapeluszem łyse czoło, wokół którego zapuścił aureolę siwych, niedomytych kłaków, może być reklamą zdrowej żywności?



Pali taki „ekologiczne” skręty i brudnymi łapskami liczy pieniądze. Cały jakiś poprzebierany w lniane łachy-chałaty, wygląda jakby nie mył się od tygodni. Może to i prawda? A może tacy myją się tylko wodą, bo się brzydzą detergentami?



Ich kobiety są zaś nadmiernie opalone, przez co eksponują nachalnie swoje ekologiczne zmarszczki. Z dumą noszą swoje niedepilowane owłosienie i z zaniedbania, niechlujstwa, czy abnegacji, stworzyły sobie religię.



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 





[1] Charles Baudelaire



[2] Oskar Wilde


© 2012 © Wszystkie prawa zastrzeżone © Oskar Miller